ROZDZIAŁ I

Ideał sięgnął bruku

Marcowe słońce zalewało wrocławski Rynek, odbijając się w oknach kolorowych kamienic i rysując na bruku długie, ostre cienie. Powietrze było chłodne i rześkie – z gatunku tych, które przypominają, że zima jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa, ale jej siła już słabnie. To był jeden z pierwszych takich dni w roku, który wyciągnął ludzi na zewnątrz. Aleksander Fredro, zamiast ponuro górować nad placem, zdawał się wygrzewać swój spiżowy profil w słońcu.

Joanna, mrużąc oczy przed promieniami, poprawiła lekki płaszcz. Czuła się absurdalnie, choć na co dzień, jako lekarka, panowała nad emocjami z żelazną dyscypliną. Jednak tygodnie rozmów tekstowych z Łukaszem zbudowały w jej głowie obraz tak wyraźny, że bała się konfrontacji z rzeczywistością. Znała jego myśli, ale nie znała jego głosu. Czy chemia słów zamieni się w chemię spojrzeń?

Pojawił się od strony ulicy Kuźniczej, wyłaniając się z chłodnego cienia kamienicy wprost w ostre, marcowe słońce. Lekko zmrużył oczy, rozglądając się po placu, a gdy ich spojrzenia się spotkały, na jego twarzy pojawił się grymas nieśmiałego uśmiechu.

– Joanna? – zapytał, podchodząc bliżej. Jego głos był nieco niższy, niż podpowiadała jej wyobraźnia, miał w sobie chropowatą, przyjemną barwę, która od razu przykuła jej uwagę.
– Łukasz – potwierdziła, a napięcie, którego nawet nie była w pełni świadoma, delikatnie z niej zeszło. – Dobrze cię widzieć.
– Ciebie również. Chodźmy, znajdziemy jakieś spokojniejsze miejsce.

Gdy ruszyli w stronę jednej z bocznych uliczek, gwar Rynku zaczął cichnąć, zastępowany echem ich kroków na starym bruku. Początkowa, lekko nerwowa cisza między nimi zaczęła pękać, wypełniana najpierw krótkimi, zdawkowymi pytaniami, a potem coraz swobodniejszą rozmową. Joanna obserwowała, jak gestykuluje, opowiadając o czymś z pasją, i słuchała tonu jego głosu. W tej chwili przestała go porównywać do cyfrowego wyobrażenia. Mężczyzna z ekranu i ten idący obok niej zaczęli stapiać się w jedną, realną postać.

Usiedli przy stoliku w niewielkiej, cichej kawiarni. Przez duże okno wpadało do środka to samo marcowe słońce, malując na blacie świetliste plamy. Rozmawiali tak naturalnie, jakby kontynuowali jedną z tysięcy swoich tekstowych pogawędek, z tą różnicą, że teraz mogli czytać z mimiki, słyszeć śmiech i czuć wzajemną bliskość.